
... a sobota była taka przyjemna, pełna wrażeń i wypełniona po brzegi.
od samego rana nic nie zapowiadało końca. udało mi się jeszcze spotkać na kawie z tomciem i kasią i zjeść ostatnie na jakiś czas lody, zresztą przepyszne. brzuch faktycznie był ogromny i wyglądałam, jakbym połknęła piłkę koszykową, chociaż właściwie powinnam powiedzieć lekarską. wróciliśmy sobie spokojnie wieczorem do domu i chciałam obejrzeć film, który w dziwny sposób ominęłam w kinie. nic nie zapowiadało "akcji julianna". mała ruszała się w brzuchu wprawdzie jakoś bardziej intenswnie, ale czasami już miała takie napady szaleństw karnawałowych. cała akcja rozpoczęła sie w sobotę o 21. o 22 odeszły mi wody i trzeba było pojechać do szpitala. o 23.30 przyjęto nas do szpitala ze skurczami co 5 minut i wszystko ruszyło. poród do najmilszych nie należał, bo w sumie trwał 16 godzin (14 godzin na sali ze skurczmi, II faza 90 minut zakończona niestety zabiegowo, bo malutka nie chciała wyjść sama na świat i bali się, że się udusi). akcja dość dziwna, bo wszystko zaczęło się jakby od końca. wody okazały się zielone i właściwie tylko dzięki temu przyjęto mnie na oddział. normalnie przyjmują, gdy rozwarcie wynosi 5cm - w naszym przypadku doszło do tego dopiero o 4.10. cały problem polegał na tym, że skurcze były bardzo intensywne (na serio bolące, choć teraz już zupełnie nie pamietam, jaki to był rodzaj bólu), a szyjka się nie rozwierała, no może przesadziłam - rozwierała sie zdecydowanie zbyt wolno. o środkach przeciwbólowych musiałam zapomnieć na jakiś czas, bo konieczna była obserwacja intensywności skurczów i rozwierania. pierwsza położna na którą trafiliśmy do najmilszych nie należała, na szczeście jej dyżur dobiegł szybko końca i trafiła nam się rewelacyjna, cierpliwa, ciepła, wyrozumiała położna BLANKA (dziewczyny - gorąco polecam, bardzo mi pomogła), która jest idealna w tym dość trudnym mimo wszystko momencie, szczególnie, gdy sie debiutuje. kobitka wychodziła z siebie, zeby nam pomóc i skrócić te męki, niestety malutka nie mogła wstawić odpowiednio główki do wcjodu macicy - była odwrócona - w ułożeniu przednim, czyli pleckami do mojego kręgosłupa, do tego odgięła główkę do góry, zamiast położyć ją sobie na klatce piersiowej i jeszcze przegięła ją w stronę barku. Wszystko to spowodowało, ze poród był bardzo długi, bolesny, no i ostatecznie zakończył się próżnociągiem i kleszczami. rozwieranie postępowalo na tyle wolno, że byłam już bardzo zmęczona i gdy nadszedł moment rodzenia, czyli parcia, nie miałam już siły (dodatkowo osłabiona dwoma dawkami leków przeciwbólowych, które jakimś cudem udało mi się dostać). Początkowo poród odbierała Blanka i Leon - czarnoskóry lekarz, mega sympatyczny, na polnej znany jako "krawiec nadworny" - szyje ponoć najśliczniej, jak to mówią lekarze (faktycznie, sama nie mam zastrzeżeń, zrobił to ślicznie i bardzo dokładnie). niestety, poród postępował na tyle wolno, że do akci wkroczyły dodatkowe osoby - lekarze, położne, neonatolog. zapadła decyzja o próżnociągu. ja totalnie na haju miałam podpisywać miliony oswiadczeń. J. cały czas mi towarzyszył i nie dał się wyprosić ani na sekundę, nawet w chwili gdy wparowało 10 osób (lekarze i położne) ze sprzętem - odkurzaczem, jak mówi J, czyli próżnociagiem. to on zachował trzeźwość w tej trudnej sytuacji i zapytał o potencjalne zagrozenia, niebezpieczeństwa i powody, dla których ma być zastosowany zabieg. szybkie nacięcie i wprowadzono próżnociąg. niestety mała zaklinowała się na dobre i przyssawka się odessała. wyglądało to strasznie, nagle lekarz stojący przede mną miał krew na całym swoim ciele. już myślałam, że ten cholerny odkurzacz rozerwał moje maleństwo i to jego maleńki móżdżek chlusnął na lekarzy. na szczęście nic takiego się nie stało - było to zresztą niemożliwe, ale w tych emocjach i po środkach przeciwbólowych trudno zachować trzeźwość umysłu. ostatecznie małą trzeba było wyciagać kleszczami, bo każda sekunda była na wagę złota. nasza mała mrówka nie miała łatwego startu i na główce powstał krwiaczek - róg, ale dziś jej 5 dzień na świecie i jest już zdecydowanie lepiej. tatuś niestety nie mógł przeciąć pępowiny, ale był bardzo dzielny i cieszę się, że był ze mną. polecam gorąco wszystkim rodzącym, wsparcie nieocenione. do tego mega twardziel- ponoć niewielu zostaje, gdy do akcji wkraczają odkurzacz lub kleszcze - u nas maxi wersja - oba instrumenty.
Julianna przyszła na świat w niedzielę 15.03.2009 r. o godz. 13.40. Ma 56 cm wzrostu i 3480 gr wagi. Włoski są ciemno brązowe i jest ich całe mnóstwo. Gdy pomoczy się je na czubku głowy, lekko się kręcą. nasza mrówka urodziła się lekko niedotleniona (9/10 punktów) - ponoć to dość typowe dla tego rodzaju porodów i zabrano ją na oddział noworodkowy, gdzie miała być dokładnie przebadana.
mamie natomiast przyszło urodzić łożysko, niestety i tu nie obyło się bez problemów - nie urodziło się w całości, więc konieczne było łyżeczkowanie. łożysko wcale nie wygląda jak tatar, dla mnie to raczej wątroba na sznurku.
szycie w wykonaniu leona było perfekcyjne. anestezjolog, który mnie znieczulał do tych zabiegów równiez był bardzo sympatyczny. ilość wrażeń, emocji i środków podanych podczas porodu spowodowała, że mnie wzięlo na śpiewanie. nie do końca pamiętam, ale ponoć śpiewałam przez godzinę rozmaite melodie i ulubiona kołysanke julianny, którą nucił jej tatuś, gdy była w brzuszku ("niech zwycieża LECH, wielki kolejorz kks). przyznaję, musiało to być bardzo zabawne. już wiem, dlaczego do końca pobytu w szpitalu wszyscy mieli ze mnie taki ubaw.
mała pojawiła się na świecie w trudny sposób i już myślałam, że nie dam rady, że zostanie tam na zawsze. pamiętam jak błagałam o otwarcie brzucha i wyciągnięcie jej stamtąd siłą.
wszystkim kobietkom, które te przeżycia i doświadczenia mają jeszcze przed sobą, życzę, aby było łatwo, krótko i przyjemnie - to się zdarza, nawet przy I dziecku (koleżanka z pokoju szpitalnego była na porodówce aż 3,5 h).
wróciłam na oddział w stanie niemal nienaruszonym. pierwszym szokiem był brak brzucha, który jeszcze kilkanaście godzin wcześniej był twardy i utrudniał poruszanie, a tu nagle pach i nie ma go. sostał póki co mały worek sako, wypełniony jakby groszkiem - przypominają mi sie zajęcia wf w podstawówce i bieganie z woreczkami z grochem - tak to mniej więcej wygląda.
J. odwiedził Juliankę na górze, a mi pozostało leżeć minimum 6 godzin. przez ten czas mrówka miała przejść wszystkie badania i przyjść do mnie. niestety nie udało się. mięli ją przywieźć w nocy, potem nad ranem, potem o 10.00, ale niestety nic. ostatecznie przywieźli ją do mnie w poniedziałek o 15.30 (dla przypomnienia - miała być ze mna jeszcze w niedzielę).
mój lekarz prowadzący pojawił się u mnie w poniedziałek, nieco zmartwiony, że nic mu nie powiedzieliśmy o porodzie (była sobotnia noc, nie chcieliśmy przeszkadzać, a w niedzielę jakoś go pominęłam). załatwił mi transport do malutkiej i dzięki temu wreszcie o 11.00 udało mi się ją pierwszy raz nakarmić. położne poinformowały mnie, że wszystko z nią ok, tylko miała mieć jeszcze zrobione USG głowy. nieco uspokojona wróciłam do siebie, by pojawić się u niej jeszcze raz o 14.00. umówiłam się z jej pediatrą (również bardzo fajna kobieta), że zrobi jej wtedy USG i jak wszystko będzie ok, mała wypiszą i przyprowadzą do mnie. badanie wykazało, że wszystko jest ok, malutka po obserwacji i szczepieniach wróciła ze mna do pokoju, akurat na 15 minut przed I wizytą dziadków W.
następnego dnia u maleńkiej pojawili się dziadkowie B i W, a tatuś zadebiutował i zmienił swoją pierwszą pieluszkę. J. jest cudowny, wcale się jej nie boi, cały czas bierze ją na ręce, nosi, przewija. debiutancka kąpiel jeszcze przed nami, ale jestem pewna, ze na pewno pójdzie mu świetnie.
w szpitalu mieliśmy jeszcze troszkę kłopotów z przystawianiem mrówki do piersi. nie było to łatwe i dla mnie i dla niej, choć pewnie dla niej zdecydowanie łatwiejsze. położna laktacyjna - magdalena bardzo nam jednak pomogła, wszystko wytłumaczyła na livie i teraz idzie nam już świetnie.