piątek, 28 listopada 2008

... i padał śnieg

wszystkie normalne dziewczyny myśląc o swoim ślubie marzą o pięknej pogodzie, słońcu i bezchmurnym niebie. ja jednak do nich nie należę. zawsze chciałam, by na moim ślubie padał śnieg, bo zima jest taka romantycznie przytulna. światło świec, żar kominka i ciepła herbata, zapach cytryn i pomarańczy z goździkami. do tego miejsce w środku lasu, na uboczu, będące oazą spokoju.
właśnie tak było i to zapamiętałam (brakowało tylko kominka, ale to nadrobiliśmy w domu).

tydzień temu o tej porze byłam już lekko poddenerwowana całym tym wydarzeniem. rozmowy z potomkiem w brzuchu uświadomiły, że nareszcie nadszedł ten dzień i Julek będzie miał od tej pory już tylko jedno właściwe nazwisko. dzieciątko bardzo się tym wszystkim cieszyło, o czym wyraźnie informowało potrójnymi kopniakami.

sobota do godziny 12.00 upłynęła mi bardzo nerwowo. nie mogłam zrozumieć, dlaczego J. śpi o 3 nad ranem i nie ma ochoty na nocne rozmowy ze mną. on jak zawsze ze stoickim spokojem podszedł i do naszego ślubu. i nawet zmiana świadka w ostatniej chwili go nie wyprowadziła z tego stanu (ja się troszeczkę zasmuciłam, że mojej M niestety nie będzie, ale rozumiem całkowicie - priorytety obowiązują). o poranku J. przystąpił do codziennych czynności sobotnich - umył samochód, odkurzył domek, pojechał po kwiaty... taki standard. ja natomiast sama zostałam z moim coraz bardziej szalejącym brzuchem. mimo naszego przekonania do słuszności idei dopadła mnie jakaś istna reisefieber. ostatni raz taki stan przeżywałam przed naszym ostatnim wyjazdem na deskę, który skończył się mało optymistycznie - niestety:(

ale wszystko poszło gładko. udało nam się nie spóźnić i nie pomylić słów składanej przysięgi. całość trwała dosłownie 10 minut- pięć moich i pięć J. wszyscy wszystko podpisali i stałam się szczęśliwą posiadaczką wspaniałego i kochanego męża. wszystko zostało usankcjonowane prawnie i stanowimy teraz prawdziwą rodzinkę.

przyjęcie spełniło całkowicie nasze oczekiwania. jedzenie i atmosfera były pyszne, a za oknami sypał śnieg, zupełnie tak jak mi się marzyło. po 12 godzinach świętowania obsypana kwiatami dotarłam do domu.

nie tylko jednak my byliśmy szczęśliwi. dziadek okazał się chyba najbardziej zadowoloną po nas osobą. tyle lat starań i próśb do synów, a tu dopiero wnuk stanął na wysokości zadania i dał mu wnuczkę. mało tego, może od razu z prawnuczką - zobaczymy. dziadek jest faktycznie asem.

nie obyło się bez tańca i swawoli, świadek mój - brat rodzony młodszy i babcia zostali okrzyknięci parą wieczoru, wywijali na parkiecie kilka godzin. piruety i obroty na miarę gwiazd parkietu - gratulujemy.

a teraz już tylko czekam na zdjęcia... miło będzie przy nich wspominać ten dzień wspaniały i cudny. fajne życie przede mną i moją nową mini rodzinką...

niedziela, 16 listopada 2008

stereotyp myślenia

no i stało się. plan był zupełnie inny, ale w ostatnim czasie zrozumiałam, ze życie weryfikuje wszystko co wymyślę i zaplanuję bardzo dokładnie.
po ostatnim lądowaniu helikoptera w pracy i rajdzie karetką przez zakorkowane ulice Poznania do szpitala uziemniono mnie skutecznie w domy. wyrok - musisz leżeć. wizyta kontrolna u lekarza wcale nie podniosła nas na duchu. niby wszystko jest dobrze i maleństwo jeszcze posiedzi w moim brzuszku, ale lekarz zabronił wyjazdu do karpacza. i nawet J przekonujący go jakie to ważne, bo to nasz ślub, nic nie wskórał. no bo nikt nie chciał przyjąć na klatę ewentualnych konsekwencji tej podróży. bo niby nic złego stać się nie musi, ale lepiej dmuchać na zimne. tak wiec o 20.30 w poniedziałek, dzień przed świętem niepodległości i 12 dni przed planowanym ślubem dowiedzieliśmy się, ze wszystko musimy planować od początku. nagonka w mediach i prasie branżowej "twój wymarzony ślub', wszystko co wiąże sie z komercjalizacją tego wydarzenia mówią, że takie wydarzenia planuje się na rok - półtora na przód. nam zostało 11 dni, do tego z świętem niepodległości i weekendem, wiec czasu niewiele. ale... okazuje się, że nawet w tym kraju, nawet w listopadzie, gdy wszystkich już dopadła depresja zimowa i dziwią się, że jest ledwie 10 stopni ciepła, czasem wygląda słońce, na serio ciężko się gada.
żeby jednak wyjść z tej opresji cało, postanowiliśmy podejść do sprawy oryginalnie. zamiast wyczesanej modnej knajpy postanowiliśmy zorganizować przyjęcie w centrum spa w okolicy naszego domu i tam zaznać harmonii i spokoju, natchnąć się pozytywną nutą na dalsze dni i dalszą wspólną drogę.
kucharz podszedł początkowo do sprawy ze stoickim spokojem, bo 22 bynajmniej nie skojarzył mi się z listopadem. gdy uświadomiliśmy mu, ze ma 10 dni na gotowanie troszkę zdębiał. gdyby miał włosy, pewnie by osiwiał. łysina jednak czasem się przydaje - udało nam się tego uniknąć.
tak więc jednak na 10 dni przed wielkim dniem znowu wszystko zostało postawione w szereg i znowu mamy gdzie zrobić imprezę. do tego całkiem inną i niepowtarzalną, mimo, że ostatecznie zrezygnowaliśmy z urządzania jej na basenie. panie byłyby rozczarowane, bo kupiły już sukienki, odwiedziły stylistów fryzur i make upu, a tu przyszłoby im siedzieć w szlafroczkach. tak wiec ostatecznie jednak restauracja, jednak bez białych obrusów - tylko surowe drewno i muzyka tai czi w tle. może być nieźle.
dobrze, że nie wszyscy właściciele knajp czytają te bzdury i wierzą, że fajną imprezę trzeba planować z rocznym wyprzedzeniem.

pani kwiaciarka nie pozwoliła jednak zapomnieć, że nie wszyscy myślą w sposób swobodny i nowoczesny. pojechaliśmy po kwiaty - bukiet na ślub. pani pól godziny wyjaśniała nam różnicę między bukietem ślubnym i na ślub - to absolutnie nie to samo. nawet jeśli tak samo wygląda, cenę ma zupełnie inną. rozczarowaliśmy ja też brakiem naszego przygotowania i znajomości tematu. bo: chcieliśmy wszystko załatwić szybko, bez oglądania miliona katalogów z bukietami ślubnymi, do tego nie wieliśmy zdjęcia sukni ani nawet próbki materiału, z jakiego ją uszyto. totalny brak znajomości tematu. do tego informacja, że chodzi nam o fiolet wbiła ją w fotel, bo chyba nie wiemy ile odcieni fioletu istnieje i suma summarum jesteśmy totalnymi ignorantami tematu. aha - i jeszcze byliśmy totalnie wyluzowani, a to też ponoć nie jest wskazane. stereotypowa panna młoda powinna być zdenerwowana i zestresowania, a nie śmiać się i wiedzieć czego chce. a ja i tak wolę być w mniejszości.

biznes ślubny nakręca gospodarkę i psychologowie dzięki temu powinni mieć więcej pacjentów!

czwartek, 6 listopada 2008

na półmetku

jesteśmy już na półmetku i pierwszy raz dotarło do mnie, jak poważna jest ta cała sprawa. moja niefrasobliwość i wprost mówiąc głupota doprowadziły do olbrzymiego strachu i niepotrzebnych nerwów. bo to niby ja miałam wiedzieć lepiej niż lekarz czego mi potrzeba. i tak krótka wizyta w pracy zakończyła się lądowaniem helikoptera - czy jak mi coś dolega, to zawsze muszą po mnie przylatywać :) i transportem na sygnale do szpitala. na szczęście wszystko skończyło się dobrze. maleństwu nic nie dolega i ma się coraz lepiej. jednak chwila strachu za mną. wpatrywanie się w twarz lekarza i usilne poszukiwanie w jego oczach potwierdzenia, że wszystko jest ok, nie było łatwe. szczególnie, gdy wyraz jego twarzy wcale nie przekonywał optymizmem. strata teraz tego wszystkiego byłaby okropna. na szczęście tak się nie stało i jesteśmy na dobrej drodze, by wszystko sie ustabilizowało i biegło spokojnie do końca.

Julek okazał się ostatnio dziewczynką i trwają usilne poszukiwania imienia dla niej. zakupiona lampa do pokoju dziecinnego (formuła czerwona- ciekawe dlaczego i kto ją wybrał) posłuży jako narzędzie do socjalizacji w kierunku równouprawnienia. No chyba, że Marianka w ostatniej chwili jednak okaże się Julkiem. hmmm. pewności mieć chyba nie będziemy.

a ja coraz cięższa, z coraz większym brzuchem przed sobą zastanawiam się, czy oby na pewno zmieszczę się w sukienkę ślubną. jeśli nie - trudno, zmienimy konwencję i pójdziemy jednak w dżinsach. ciekawa jestem, czy uda nam się pojechać w góry, tak jak planowaliśmy... oby, był
oby na pewno fajnie i oryginalnie. mam nadzieję, ze maleństwo nam na to pozwoli.

a swoją drogą, nie mogę się go już doczekać, ciekawe czy będzie słodką dziewczynką o błękitnych oczkach i blond loczkach, czy raczej małym niebieskookim łobuziakiem. póki co jedno jest pewne, na pewno nie będzie leniuszkiem, bo kopie i fika koziołki niemal cały czas. jego ruchy są już wyczuwalne nawet dla dumnego tatusia, który cieszy się za każdym razem przyjmując kopniaka...

niedziela, 12 października 2008

zmiany w środku i na zewnątrz






zmieniła się nie tylko pogoda za oknem i aura...
tu zmienia się wszystko...
Julek daje o sobie coraz bardziej znać.
już nie da sie ukryć, że zamieszkał we mnie na dobre...
mimo tylko jednego dodatkowego kilograma brzuch wystaje
coraz bardziej, a do mnie dzięki temu coraz bardziej dociera,
że to wszystko dzieje się naprawdę. nareszcie jestem już w tej fazie, która pozwala się cieszyć zmieniającym się stanem. o mdłościach już całkowicie zapomniałam i energii - mimo pogody za oknem - też coraz więcej. nastał ten czas, w którym można się tylko cieszyć.
J. jest też coraz bardziej świadomy nowej roli, a wszystkie pochwały zbierane systematycznie u lekarz tylko go utwierdzają w przekonaniu, że to najlepsze co mogło się zdarzyć.

ps. mikaton dzięki za sesję...

niedziela, 13 lipca 2008

strugi deszczu

piątek, nareszcie nadszedł dzień oczekiwanego od marca koncertu nelly. już w marcu zakupiliśmy bilety, pewnie jako jedni z pierwszych. moja noga została poddana serii długotrwałych ćwiczeń tylko po to, by była w formie w tym dniu. robiłam wszystko, by móc tańczyć i skakać tego dnia. nie przewidziałam tylko jednego... figla, jakiego spłatała w piątek matka natura.



koncert przerwano, bo oberwanie chmury było tak duże, że w kilka sekund byliśmy wszyscy, bez względu na sektor, w którym staliśmy/siedzieliśmy, mokrzy. łącznie z samą gwiazdą wieczoru. niebezpieczeństwo było tym większe, że nad maltą niebo zrobiło się czarne i przecinały je coraz dłuższe i bardziej kolorowe błyskawice. w tej sytuacji koncert został przerwany. wszyscy totalnie przemoczeni udaliśmy się do domu. woda płynęła po nas, po drogach, chodnikach, samochodach, autokarach, wszędzie. jakby doszło do powodzi. ale jezioro nadal było na swoim miejscu...
bieg do samochodu zaparkowanego 20 minut od miejsca zdarzenia nie miał większego sensu. już podczas pierwszej części koncertu słuchaliśmy patrycji markowskiej i co chwila obserwowaliśmy niebo. ale nikt tak na prawdę nie wierzył, że błyskawice, gromy i deszcz pojawią się nad nami. nelly udało się wykonać 2 koncert. podczas trzeciej wszyscy byliśmy już przemoczeni i "uchchani" na całego. gigantyczne balony, które zerwały się z uprzęży nie pozostawiały już wątpliwości, że to koniec na dziś. nie pozostało nic innego, jak tylko udać się do domu i wysuszyć. przemoczeni do cna wędrowaliśmy, zahaczyliśmy o sklep, by jakoś pocieszyć nasze rozczarowane, jednak uśmiech nie schodził nam z twarzy, bo co jak co, dzięki tej ulewie koncert był niezapomniany.








czy bieg do auta miał w tych warunkach jakiś sens? / ile osób zmieści się pod jednym parasolem?

następnego dnia okazało się, że jest nadzieja, małe światełko w tunelu. nelly nie pojechała do moskwy, tylko postanowiła dać Poznaniowi jeszcze jedną szansę i zaśpiewać. problem polegał tylko na tym, że nasze bilety uległy totalnemu zniszczeniu... jakimś cudem, po zastosowaniu kombinacji alpejskich udało nam się jednak dotrzeć drugiego dnia na koncert.
było świetnie. mnóstwo ludzi, wspaniała atmosfera. a padający tego dnia deszcz, to drobna mżawka w porównaniu z dniem poprzednim...

niedziela, 29 czerwca 2008

ulotność przyziemności

czasami daty i godziny tracą znaczenie. przebywając od kilku miesięcy w domu, nagle zatraciłam poczucie rzeczywistości. dni wprawdzie mijają, wstaje dzień, po kilkunastu godzinach znowu się kończy. jednak każdy jeden jest taki sam, niczym nie różni się od poprzedniego. od 9 marca nie miałam ani jednego weekendu, wprawdzie były soboty i niedziele, ale w domu niczym się one nie różnią od chociażby poniedziałku, czy czwartku. jedyna różnica to ramówka telewizyjna, ale kto traci czas na oglądanie reklam przerywanych urywkami filmów, programów publicystycznych... dopiero, gdy rozpoczęło się wielkie piłkarskie święto program telewizyjny jakby bardziej się zróżnicował. i tak przez te kilka miesięcy kalendarz stracił sens. upływający czas można poznać tylko po zmęczeniu i coraz wcześniej wstającym i coraz później zachodzącym słońcu.
godziny tez przestały mieć znaczenie. wprawdzie pracuję w domu, ale nie jak do tej pory od 8 do 16. po prostu jak już mam ochotę włączam pocztę i zaczynam pracować. telefon dzwoni, ale godziny tracą sens. bo w domu nikt głowy nie urwie za przerwę w środku dnia i nadrobienie zaległości w skrzynce odbiorczej w środku nocy. tym bardziej, jeśli się akurat przebywa na znienawidzonym L4. i pomyśleć, że ja, szalona i zbyt szybka dla wielu zostałam przykuta do łóżka na blisko 5 miesięcy. gdyby ktoś mi to kiedyś powiedział, nie uwierzyłabym mu. do tej pory w łóżku zatrzymywała mnie co najwyżej grypa żołądkowa (2 dni), ospa wietrzna (w lecie, wiec i tak nie do końca dało się chorować w łóżku), świnka (jakiś tydzień, ale raczej w domu niż w łóżku), uszkodzony kręgosłup (2 tygodnie faktycznie leżałam, bo skoro wypadły dyski i tak nie było można chodzić). w tym roku zaś same nowości, najkrótszy w życiu urlop (aż 2 godziny na stoku), pierwsza w życiu przejażdżka helikopterem (w Tyrolu mają niesamowicie przystojnych pilotów), pierwszy w życiu (no drugi, zaraz po urodzeniu też tam byłam) pobyt w szpitalu (aż 5 dni), kilka operacji (mniej i bardziej poważnych), własne 120 mkw (do spółki z J), no i pierwszy raz dwa razy ta sama data w dwa różne dni tygodnia. 29 czerwca - dzień imienin mojego brata i dzień przyjazdu kuzyna PI. i tak życzenia (spóźnione, jak sądziliśmy przez 2 dni, wyrzuty sumienia, że zapomniałam zadzwonić i robię to dzień po fakcie) dla brata dzień wcześniej i próba odbioru kuzyna z dworca w poniedziałek. Hmmm, ciekawe, dla mnie 29.06 był zarówno w piątek, jaki i w poniedziałek. zupełnie nie wiem, jak to możliwe. po prostu pewne przyziemne rzeczy jak czas i kalendarz czasami tracą sens. dobrze, że zadzwoniłam do mamy i wyjaśniłam kalendarzowe zawirowania. brat otrzymał spóźnione życzenia wcześniej, a Pi zostanie dziś odebrany z dworca, a nie jutro. ach ten 29.06. do tego od 2 godzin przewracam się z boku na bok i nie mogę spać. czy mamy może pełnię? nie wiem o co w tym wszystkim chodzi...

sobota, 28 czerwca 2008

azzurro

dziś zrozumiałam dlaczego włosi mają tyle nazw, by opisać błękit...
wybraliśmy się jak czynią to wszyscy mieszkańcy naszego kraju do marketu. w odróżnieniu jednak od nich mieliśmy konkretny cel. dom jest już żółty, będziemy montować oświetlenie zewnętrzne już w poniedziałek i dlatego musieliśmy kupić lampy. w centrum handlowym spotkaliśmy przepiękną parę. polska blond piękność około pięćdziesiątki w towarzystwie szpakowatego pachnącego przystojniaka. idealny wręcz. wyglądali jak z saint tropez czy monako, niestety na zewnątrz na parkingu nigdzie nie dostrzegłam ich zacumowanego jachtu. mężczyzna - włoch, mówiący po polsku z niesamowitym akcentem cały był azzurro. a właściwie nie tylko azzurro, bo i blu. miał na sobie granatową lnianą marynarkę w białe prążki, blu jeans i koszulę w kolorze błękitnego nieba w nieco węższe białe prążki. do tego scarpe azzurri. boski. elegancki, sportowy, wyluzowany i ten uśmiech. można było paść trupem. Niestety po polsku nie da się go opisać, błękitny książę miał na sobie tyle odcieni, że w polskim zabrakło słów...

a w domu, a właściwie ogrodzie nowe rewelacje. kuropatwa, która w nim mieszka nie jest już sama. pojawił się z nią towarzysz tego samego gatunku i chmara malutkich kuropatwek. słodki widok, rodzinka przechadzająca się po naszym polu przy tarasie. i jak tu chcieć cywilizowany, wymuskany ogród...


z innej beczki... w piątek miałam wizytę kontrolną i wydarzył się cud. lekarz pozwolił mi wreszcie wrócić do pracy, choć musiałam go dłuuuugo przekonywać. nareszcie moje życie stanie się takim, jak całej reszty społeczności. trochę się już stęskniłam za tą przyziemnością i przewidywalnością dnia codziennego. ludki, wracam!!! cieszę się. widać moja terapia maszynowa odniosła skutek. a wszystko przypomniało mi się w sztokholmie, gdzie poleciałam zimą. moja najdroższa EM dostała maszynę do szycia i w naszej nieopisanej nieprzewidywalności postanowiłyśmy zabawić się w projektantki. zaczęłyśmy szyć. L dziwił się naszej pasji i zacięciu, maszyna pochłonęła nas bez końca. i teraz przez moja nogę i zalecenia kolejnych lekarzy i rehabilitantów uświadomiłam sobie, ze staw skokowy można ćwiczyć w produktywny sposób. zakupiłam materiały, zaopatrzyłam się w najnowszy numer burdy i postanowiłam działać. i tak, mam dwa w jednym. powstały liczne sukienki, spódnice i bluzki. nawet całkiem całkiem mi wyszły. kilka osób podejrzewało mnie nawet o wypad na potajemny ciuchowy shopping, a i staw skokowy ma się lepiej. pomysł prosty i genialny zarazem. może to dzięki tym sukienkom wreszcie wracam do pracy...

wszystko nabiera tempa. poza tym w poniedziałek przyjeżdża PI i zostaje 3 miesiące. ciekawe jak nam to wspólne mieszkanie pójdzie. do tego najdroższa EM i L wpadają w drodze powrotnej do domu. słodko będzie. dom pełen ludzi. nareszcie.

azzurro

czasami błękit nabiera nowego znaczenia.
błękitne niebo. błękitne chabry. błękit morza. błękitne miasta (santorini, sidi bou said...). błękitna sukienka. błękitny atrament, którym kiedyś pisałam pamiętnik. błękitne koszulki lecha poznań. błękitne koszulki kibiców italii i chłopców ze squadra azzurra - już ich nie zobaczymy w mistrzostwach europy, chłopaki wrócili do domu. dobrze, że choć ferrari jest czerwone.

środa, 25 czerwca 2008

znaki

w ogrodzie pojawił się bocian, nie mogłam w to uwierzyć. jakby nigdy nic przechadzał się za oknem, ominął fabiańską i udał się na poszukiwanie smakołyków. i nawet znalazł je w naszej trawie. nie tylko ja zdziwiłam się tym faktem. to zaskakujące, ale bociek absolutnie się nie bał, pozował dumnie do zdjęć. i nawet macherzy, którzy zjawili się u nas licznie w tym tygodniu - tynkują nasz domek nie mogli wyjść z podziwu. zbiegli się całą chmarą i gapili na boćka. a ten jakby nigdy nic, ucieszony rosnącym audytorium polował na robaki...

zastanawiające.

nie aż tak bardzo. przeczucie mnie nie myliło. to musiał być znak. wieczorem sms od przyjaciółki E. - na świecie pojawiła się jej siostrzenica kornelka. a więc ten bocian to był znak, że to już, dziś, tego właśnie dnia.

nie na bocianie się skończyło.
J. wychodząc do pracy musiał podzielić się trawnikiem z sarenką. ona także zainteresowała sie naszym trawnikiem. uznała, że skoro bocian, zające i kuropatwy mogą po nim biegać, ona także. no i postanowiła przyjrzeć mu się bliżej. ciekawe czy J. zaspany nad ranem przeżył olbrzymi szok i uwierzył w pobyt sarny, czy może myślał że to jakaś zjawa.

czwartek, 19 czerwca 2008

maki, stokrotki i chabry jak żywe...

moje maki, stokrotki i chabry...

zaczynam się zastanawiać, czy warto zmieniać tą otaczającą nas naturę w cywilizowany ogród, w którym jest piękna, zielona, równo przycięta trawa, a wszystkie drzewka, krzaki i pnącza mają swoje miejsce.




teraz mam kwiaty polne, no bo i pole póki co zostało.








na szczęście nie wszystkie decyzje trzeba podejmować już, teraz, natychmiast.
powolutku.
ze spokojem.
coś wykiełkuje w głowie i stanie się...






póki co maki, stokrotki i chabry za oknem zostają.

... romantyczny i zmysłowy obraz nieba ...









cięcie nieba

od dwóch dni w kobylnicy trwają jakieś powietrzne zawody. sprawiło to niesamowity zamęt na niebie. latają małe i duże samoloty, lotnie i motolotnie, szybowce i inne cuda powietrznej techniki. co dzień od rana mam darmowy pokaz lotów i akrobacji powietrznych. niebo nie jest już po prostu niebieskie lub, jak dziś, po prostu zachmurzone. przecinają je akrobaci w swoich czerwonych maszynach. a to co robią na niebie... zapraszam, zobaczcie sami, bo opisać się nie da.

ktoś kiedyś próbował mi wmówić, że najgorsze w tym miejscu są wiecznie latające po niebie samoloty. jednak nie zgadzam się z tym kimś. przeszkadzać nie przeszkadzają, a niebo jest w tym miejscu bardziej wyjątkowe i kolorowe. nie każdy bowiem może się pochwalić tyloma kolorami i akrobatycznymi występami. poza tym coś takiego jak zegarek i kalendarz przestaje istnieć i mieć znaczenie. gdy na niebie pojawiają się o wschodzie słońca liczne samoloty i zaczynają swe podniebne szaleństwa od razu wiadomo - weekend.

czasem jednak niebo może wyglądać bardzo zmysłowo i romantycznie...

czwartek, 12 czerwca 2008

stara miłość...

dziś miasto opustoszało, może to przez ten mecz. ale nie wszyscy prawdziwi mężczyźni zniknęli z miasta... jeden z nich, miał jakieś 70-80 lat postanowił mimo wszystko wykazać się odrobiną romantyzmu i przebiegając przez ulicę robił wszystko, by dostarczyć swojej ukochanej staruszce loda w kolorze żywej pistacji. cudowne... mam nadzieję, że mój mężczyzna również będzie narażał życie koło 80, by dostarczyć odrobiny przyjemności swojej ukochanej. życzę tego nam wszystkim, bo w każdej z nas jest ciut z księżniczki.

szybkość asymilacji

nowe środowisko okazało się cudne... nie tylko z moją noga lepiej - to zasługa pływalni i długich spacerów. generalnie dobrze na nas wpływa slow life. tutaj to naprawdę się udaje. J ma kolejny tydzień urlopu, więc nasze życie wygląda na serio beztrosko. wstajemy o której zechcemy, jemy tak długo jak chcemy. rytuałem stał się basen i długie spacery. można korzystać z życia i cieszyć się tymi małymi przyjemnościami. żeby było jeszcze milej, wczoraj założyłam ogródek z ziołami w wielkiej donicy. mamy więc bazylię, rozmaryn, szczypiorek i melisę. wszystko pachnie cudnie, a jedzenie zyskało całkiem nowy wymiar.

ostatnio postanowiłam upamiętnić maki, żebyście mogli je zobaczyć i odkurzyłam aparat. fotografowanie jest póki co jeszcze odrobinę trudne - noga nie zgina się z taką prędkością i pod takimi kątami jakbym tego chciała, ale jest dobrze. zdjęcia są. udało mi się nawet pstryknąć "ważki sex". to niesamowite, ale ważki kochają się nawet w locie. partner przylega do partnerki i tak w miłosnym uścisku wędrują, fruwają, przysiadają na ziemi. to musi być niezłe uczucie.

przyzwyczaiłam się do tej przyrody. wyprawa do miasta jest okropna. koncentrujemy się głównie na tym, by nie musieć się tam udawać. czasem jednak trzeba. korki, hałas, zdenerwowani i pędzący gdzieś ludzie. jakby zapomnieli o filozofii ślimaka. my postanowiliśmy ją jednak odkrywać i kontemplować każdego dnia. i... życie zmienia sens. staje się fajniejsze...

niedziela, 8 czerwca 2008

maki i stokrotki za oknem

stało się... dwa tygodnie temu, a dokładniej licząc nawet trzy, przeprowadziliśmy się do naszego domku. rozpoczęła się trudna i mozolna praca z tym związaną - pucowanie, porządkowanie, rozpakowywanie niekończącej sie ilości kartonów. i nagle uświadomiłam sobie - jestem paranoiczną kolekcjonerką. zawsze wydawało mi się, że mam dużo aniołów. to nieprawda... ja niestety mam dużo wszystkiego. po rozpakowaniu kilku kartonów stwierdziłam, że wizyty w jakichkolwiek sklepach z butami i ciuchami nie mają sensu. mam wszystkiego tyle, że mogłabym obdarować kilka państw w afryce, a i tak miałabym w czym chodzić.

anioły zajęły zaszczytne miejsca. miałam nadzieję zmieścić je w salonie, ale nie starczyło miejsca. jej - dobrze, że nie kupiliśmy mieszkania, bo musiałabym je wyrzucić. niestety skończyło się na tym, że w każdym pomieszczeniu w domu znalazły się anioły. ale to nawet dobrze - będą strzegły naszego kochanego domku.

trudy rozpakowywania i sprzątania - przeprowadzki sa straszne, nikomu nie polecam, pucując kolejne okna nagle odkryłam, że mieszkamy w sielskiej okolicy. łany zboża falują za oknem. widok na pola pokryte żytem w pięknym, soczystym zielonym kolorze potrafi wyciszyć i uspokoić. nieco dalej biegają konie, które mieszkają w pobliskiej stadninie. dobrze, ze ktoś postanowił je tam trzymać, biegają sobie w miejscu, które widzimy przez okna w salonie i kuchni. nawet kawa dzięki nim smakuje lepiej.

natura nas otacza. naprawdę ładna ta moja wieś. blisko do lasu. zające urządzają sobie wyścigi na naszym trawniku, czasem nawet nocują na wycieraczce. widać zajeliśmy im ich dotychczasowy dom. kuropatwy już się do nas przyzwyczaiły i po trzech tygodniach naszej obecności, chyba stwierdziły, że mogą żyć z nami w symbiozie i już nawet nie uczą sie latać, gdy wychodzimy na taras. po prostu oznajmiają nam, że tu są i tyle.

cisza i spokój, a jednak dżwięków wiele. całkiem nowych i zapomnianych. okropne co miasto robi z człowiekiem. mam tylko nadzieję, ze tu tak zostanie. warto było. i nawet 30 km do pracy nie stanowi problemu, dla tej ciszy i spokoju, zajęcy, ptaków i nawet kolorowaych robaków - warto!

nasz las jest faktycznie lasem. są w nim sarny, a kilka dni temu okazało się, że mieszkają w nim też dziki. jakub upiera się, by wszędzie jeździć przez las. i ostatnio musiał "ustąpić pierwszeństwa" rodzinie dzików. mama dzik postanowiła wyjść na spacer ze swoimi młodymi. widok ponoć cudny - szkoda, że mnie z nim nie było.

ciszę i spokój tutaj zakłucają tylko motolotnie, szybowce i śmigłowce. w pobliżu jest lotnisko i lotnicy trenują nad naszym domem i pobliskimi polami. ponoć miało mi to przeszkadzać, ale może jestem jakaś nawiedzona, bo absolutnie tak nie jest. to nawet całkiem miłe siedzieć na tarasie i spoglądać w błękitne niebo, na któym latają biełe, czerwone i niebieskie samoloty. szczególnie, gdy ćwiczą układy i urządzają akrobacje powietrzne.
najlepsze sa motorolotnie. chłopaki i dziewczyny chyba się jeszcze uczą, bo ostatnio wylądowali na wybiegu koni i nogami wyraźnie zahaczali o drzewa. mam nadzieję, ze na moim dachu mi nie wylądują.

a teraz najlepsze. góra ziemi, która czeka, by przekształcić się w nasz ogród jest cała granatowo-biała. Porosły ją habry i stoktotki. wygląda słodko. hitem jednak jest pole czerwonych maków. mieszczuchy wpadają tu, by zrobić sobie na jego tle zdjęcia... ale jakoś wcale mnie to nie dziwi...
... fajna ta moja wieś...