niedziela, 29 czerwca 2008

ulotność przyziemności

czasami daty i godziny tracą znaczenie. przebywając od kilku miesięcy w domu, nagle zatraciłam poczucie rzeczywistości. dni wprawdzie mijają, wstaje dzień, po kilkunastu godzinach znowu się kończy. jednak każdy jeden jest taki sam, niczym nie różni się od poprzedniego. od 9 marca nie miałam ani jednego weekendu, wprawdzie były soboty i niedziele, ale w domu niczym się one nie różnią od chociażby poniedziałku, czy czwartku. jedyna różnica to ramówka telewizyjna, ale kto traci czas na oglądanie reklam przerywanych urywkami filmów, programów publicystycznych... dopiero, gdy rozpoczęło się wielkie piłkarskie święto program telewizyjny jakby bardziej się zróżnicował. i tak przez te kilka miesięcy kalendarz stracił sens. upływający czas można poznać tylko po zmęczeniu i coraz wcześniej wstającym i coraz później zachodzącym słońcu.
godziny tez przestały mieć znaczenie. wprawdzie pracuję w domu, ale nie jak do tej pory od 8 do 16. po prostu jak już mam ochotę włączam pocztę i zaczynam pracować. telefon dzwoni, ale godziny tracą sens. bo w domu nikt głowy nie urwie za przerwę w środku dnia i nadrobienie zaległości w skrzynce odbiorczej w środku nocy. tym bardziej, jeśli się akurat przebywa na znienawidzonym L4. i pomyśleć, że ja, szalona i zbyt szybka dla wielu zostałam przykuta do łóżka na blisko 5 miesięcy. gdyby ktoś mi to kiedyś powiedział, nie uwierzyłabym mu. do tej pory w łóżku zatrzymywała mnie co najwyżej grypa żołądkowa (2 dni), ospa wietrzna (w lecie, wiec i tak nie do końca dało się chorować w łóżku), świnka (jakiś tydzień, ale raczej w domu niż w łóżku), uszkodzony kręgosłup (2 tygodnie faktycznie leżałam, bo skoro wypadły dyski i tak nie było można chodzić). w tym roku zaś same nowości, najkrótszy w życiu urlop (aż 2 godziny na stoku), pierwsza w życiu przejażdżka helikopterem (w Tyrolu mają niesamowicie przystojnych pilotów), pierwszy w życiu (no drugi, zaraz po urodzeniu też tam byłam) pobyt w szpitalu (aż 5 dni), kilka operacji (mniej i bardziej poważnych), własne 120 mkw (do spółki z J), no i pierwszy raz dwa razy ta sama data w dwa różne dni tygodnia. 29 czerwca - dzień imienin mojego brata i dzień przyjazdu kuzyna PI. i tak życzenia (spóźnione, jak sądziliśmy przez 2 dni, wyrzuty sumienia, że zapomniałam zadzwonić i robię to dzień po fakcie) dla brata dzień wcześniej i próba odbioru kuzyna z dworca w poniedziałek. Hmmm, ciekawe, dla mnie 29.06 był zarówno w piątek, jaki i w poniedziałek. zupełnie nie wiem, jak to możliwe. po prostu pewne przyziemne rzeczy jak czas i kalendarz czasami tracą sens. dobrze, że zadzwoniłam do mamy i wyjaśniłam kalendarzowe zawirowania. brat otrzymał spóźnione życzenia wcześniej, a Pi zostanie dziś odebrany z dworca, a nie jutro. ach ten 29.06. do tego od 2 godzin przewracam się z boku na bok i nie mogę spać. czy mamy może pełnię? nie wiem o co w tym wszystkim chodzi...

Brak komentarzy: