stało się... dwa tygodnie temu, a dokładniej licząc nawet trzy, przeprowadziliśmy się do naszego domku. rozpoczęła się trudna i mozolna praca z tym związaną - pucowanie, porządkowanie, rozpakowywanie niekończącej sie ilości kartonów. i nagle uświadomiłam sobie - jestem paranoiczną kolekcjonerką. zawsze wydawało mi się, że mam dużo aniołów. to nieprawda... ja niestety mam dużo wszystkiego. po rozpakowaniu kilku kartonów stwierdziłam, że wizyty w jakichkolwiek sklepach z butami i ciuchami nie mają sensu. mam wszystkiego tyle, że mogłabym obdarować kilka państw w afryce, a i tak miałabym w czym chodzić.
anioły zajęły zaszczytne miejsca. miałam nadzieję zmieścić je w salonie, ale nie starczyło miejsca. jej - dobrze, że nie kupiliśmy mieszkania, bo musiałabym je wyrzucić. niestety skończyło się na tym, że w każdym pomieszczeniu w domu znalazły się anioły. ale to nawet dobrze - będą strzegły naszego kochanego domku.
trudy rozpakowywania i sprzątania - przeprowadzki sa straszne, nikomu nie polecam, pucując kolejne okna nagle odkryłam, że mieszkamy w sielskiej okolicy. łany zboża falują za oknem. widok na pola pokryte żytem w pięknym, soczystym zielonym kolorze potrafi wyciszyć i uspokoić. nieco dalej biegają konie, które mieszkają w pobliskiej stadninie. dobrze, ze ktoś postanowił je tam trzymać, biegają sobie w miejscu, które widzimy przez okna w salonie i kuchni. nawet kawa dzięki nim smakuje lepiej.
natura nas otacza. naprawdę ładna ta moja wieś. blisko do lasu. zające urządzają sobie wyścigi na naszym trawniku, czasem nawet nocują na wycieraczce. widać zajeliśmy im ich dotychczasowy dom. kuropatwy już się do nas przyzwyczaiły i po trzech tygodniach naszej obecności, chyba stwierdziły, że mogą żyć z nami w symbiozie i już nawet nie uczą sie latać, gdy wychodzimy na taras. po prostu oznajmiają nam, że tu są i tyle.
cisza i spokój, a jednak dżwięków wiele. całkiem nowych i zapomnianych. okropne co miasto robi z człowiekiem. mam tylko nadzieję, ze tu tak zostanie. warto było. i nawet 30 km do pracy nie stanowi problemu, dla tej ciszy i spokoju, zajęcy, ptaków i nawet kolorowaych robaków - warto!
nasz las jest faktycznie lasem. są w nim sarny, a kilka dni temu okazało się, że mieszkają w nim też dziki. jakub upiera się, by wszędzie jeździć przez las. i ostatnio musiał "ustąpić pierwszeństwa" rodzinie dzików. mama dzik postanowiła wyjść na spacer ze swoimi młodymi. widok ponoć cudny - szkoda, że mnie z nim nie było.
ciszę i spokój tutaj zakłucają tylko motolotnie, szybowce i śmigłowce. w pobliżu jest lotnisko i lotnicy trenują nad naszym domem i pobliskimi polami. ponoć miało mi to przeszkadzać, ale może jestem jakaś nawiedzona, bo absolutnie tak nie jest. to nawet całkiem miłe siedzieć na tarasie i spoglądać w błękitne niebo, na któym latają biełe, czerwone i niebieskie samoloty. szczególnie, gdy ćwiczą układy i urządzają akrobacje powietrzne.
najlepsze sa motorolotnie. chłopaki i dziewczyny chyba się jeszcze uczą, bo ostatnio wylądowali na wybiegu koni i nogami wyraźnie zahaczali o drzewa. mam nadzieję, ze na moim dachu mi nie wylądują.
a teraz najlepsze. góra ziemi, która czeka, by przekształcić się w nasz ogród jest cała granatowo-biała. Porosły ją habry i stoktotki. wygląda słodko. hitem jednak jest pole czerwonych maków. mieszczuchy wpadają tu, by zrobić sobie na jego tle zdjęcia... ale jakoś wcale mnie to nie dziwi...
... fajna ta moja wieś...
niedziela, 8 czerwca 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz