sobota, 28 czerwca 2008

azzurro

dziś zrozumiałam dlaczego włosi mają tyle nazw, by opisać błękit...
wybraliśmy się jak czynią to wszyscy mieszkańcy naszego kraju do marketu. w odróżnieniu jednak od nich mieliśmy konkretny cel. dom jest już żółty, będziemy montować oświetlenie zewnętrzne już w poniedziałek i dlatego musieliśmy kupić lampy. w centrum handlowym spotkaliśmy przepiękną parę. polska blond piękność około pięćdziesiątki w towarzystwie szpakowatego pachnącego przystojniaka. idealny wręcz. wyglądali jak z saint tropez czy monako, niestety na zewnątrz na parkingu nigdzie nie dostrzegłam ich zacumowanego jachtu. mężczyzna - włoch, mówiący po polsku z niesamowitym akcentem cały był azzurro. a właściwie nie tylko azzurro, bo i blu. miał na sobie granatową lnianą marynarkę w białe prążki, blu jeans i koszulę w kolorze błękitnego nieba w nieco węższe białe prążki. do tego scarpe azzurri. boski. elegancki, sportowy, wyluzowany i ten uśmiech. można było paść trupem. Niestety po polsku nie da się go opisać, błękitny książę miał na sobie tyle odcieni, że w polskim zabrakło słów...

a w domu, a właściwie ogrodzie nowe rewelacje. kuropatwa, która w nim mieszka nie jest już sama. pojawił się z nią towarzysz tego samego gatunku i chmara malutkich kuropatwek. słodki widok, rodzinka przechadzająca się po naszym polu przy tarasie. i jak tu chcieć cywilizowany, wymuskany ogród...


z innej beczki... w piątek miałam wizytę kontrolną i wydarzył się cud. lekarz pozwolił mi wreszcie wrócić do pracy, choć musiałam go dłuuuugo przekonywać. nareszcie moje życie stanie się takim, jak całej reszty społeczności. trochę się już stęskniłam za tą przyziemnością i przewidywalnością dnia codziennego. ludki, wracam!!! cieszę się. widać moja terapia maszynowa odniosła skutek. a wszystko przypomniało mi się w sztokholmie, gdzie poleciałam zimą. moja najdroższa EM dostała maszynę do szycia i w naszej nieopisanej nieprzewidywalności postanowiłyśmy zabawić się w projektantki. zaczęłyśmy szyć. L dziwił się naszej pasji i zacięciu, maszyna pochłonęła nas bez końca. i teraz przez moja nogę i zalecenia kolejnych lekarzy i rehabilitantów uświadomiłam sobie, ze staw skokowy można ćwiczyć w produktywny sposób. zakupiłam materiały, zaopatrzyłam się w najnowszy numer burdy i postanowiłam działać. i tak, mam dwa w jednym. powstały liczne sukienki, spódnice i bluzki. nawet całkiem całkiem mi wyszły. kilka osób podejrzewało mnie nawet o wypad na potajemny ciuchowy shopping, a i staw skokowy ma się lepiej. pomysł prosty i genialny zarazem. może to dzięki tym sukienkom wreszcie wracam do pracy...

wszystko nabiera tempa. poza tym w poniedziałek przyjeżdża PI i zostaje 3 miesiące. ciekawe jak nam to wspólne mieszkanie pójdzie. do tego najdroższa EM i L wpadają w drodze powrotnej do domu. słodko będzie. dom pełen ludzi. nareszcie.

1 komentarz:

M in Stockholm pisze...

nie moge sie doczekac zeby zobaczyc co wyprodukowalas, moja coco chanel!