piątek, 28 listopada 2008

... i padał śnieg

wszystkie normalne dziewczyny myśląc o swoim ślubie marzą o pięknej pogodzie, słońcu i bezchmurnym niebie. ja jednak do nich nie należę. zawsze chciałam, by na moim ślubie padał śnieg, bo zima jest taka romantycznie przytulna. światło świec, żar kominka i ciepła herbata, zapach cytryn i pomarańczy z goździkami. do tego miejsce w środku lasu, na uboczu, będące oazą spokoju.
właśnie tak było i to zapamiętałam (brakowało tylko kominka, ale to nadrobiliśmy w domu).

tydzień temu o tej porze byłam już lekko poddenerwowana całym tym wydarzeniem. rozmowy z potomkiem w brzuchu uświadomiły, że nareszcie nadszedł ten dzień i Julek będzie miał od tej pory już tylko jedno właściwe nazwisko. dzieciątko bardzo się tym wszystkim cieszyło, o czym wyraźnie informowało potrójnymi kopniakami.

sobota do godziny 12.00 upłynęła mi bardzo nerwowo. nie mogłam zrozumieć, dlaczego J. śpi o 3 nad ranem i nie ma ochoty na nocne rozmowy ze mną. on jak zawsze ze stoickim spokojem podszedł i do naszego ślubu. i nawet zmiana świadka w ostatniej chwili go nie wyprowadziła z tego stanu (ja się troszeczkę zasmuciłam, że mojej M niestety nie będzie, ale rozumiem całkowicie - priorytety obowiązują). o poranku J. przystąpił do codziennych czynności sobotnich - umył samochód, odkurzył domek, pojechał po kwiaty... taki standard. ja natomiast sama zostałam z moim coraz bardziej szalejącym brzuchem. mimo naszego przekonania do słuszności idei dopadła mnie jakaś istna reisefieber. ostatni raz taki stan przeżywałam przed naszym ostatnim wyjazdem na deskę, który skończył się mało optymistycznie - niestety:(

ale wszystko poszło gładko. udało nam się nie spóźnić i nie pomylić słów składanej przysięgi. całość trwała dosłownie 10 minut- pięć moich i pięć J. wszyscy wszystko podpisali i stałam się szczęśliwą posiadaczką wspaniałego i kochanego męża. wszystko zostało usankcjonowane prawnie i stanowimy teraz prawdziwą rodzinkę.

przyjęcie spełniło całkowicie nasze oczekiwania. jedzenie i atmosfera były pyszne, a za oknami sypał śnieg, zupełnie tak jak mi się marzyło. po 12 godzinach świętowania obsypana kwiatami dotarłam do domu.

nie tylko jednak my byliśmy szczęśliwi. dziadek okazał się chyba najbardziej zadowoloną po nas osobą. tyle lat starań i próśb do synów, a tu dopiero wnuk stanął na wysokości zadania i dał mu wnuczkę. mało tego, może od razu z prawnuczką - zobaczymy. dziadek jest faktycznie asem.

nie obyło się bez tańca i swawoli, świadek mój - brat rodzony młodszy i babcia zostali okrzyknięci parą wieczoru, wywijali na parkiecie kilka godzin. piruety i obroty na miarę gwiazd parkietu - gratulujemy.

a teraz już tylko czekam na zdjęcia... miło będzie przy nich wspominać ten dzień wspaniały i cudny. fajne życie przede mną i moją nową mini rodzinką...

Brak komentarzy: