no i stało się. plan był zupełnie inny, ale w ostatnim czasie zrozumiałam, ze życie weryfikuje wszystko co wymyślę i zaplanuję bardzo dokładnie.
po ostatnim lądowaniu helikoptera w pracy i rajdzie karetką przez zakorkowane ulice Poznania do szpitala uziemniono mnie skutecznie w domy. wyrok - musisz leżeć. wizyta kontrolna u lekarza wcale nie podniosła nas na duchu. niby wszystko jest dobrze i maleństwo jeszcze posiedzi w moim brzuszku, ale lekarz zabronił wyjazdu do karpacza. i nawet J przekonujący go jakie to ważne, bo to nasz ślub, nic nie wskórał. no bo nikt nie chciał przyjąć na klatę ewentualnych konsekwencji tej podróży. bo niby nic złego stać się nie musi, ale lepiej dmuchać na zimne. tak wiec o 20.30 w poniedziałek, dzień przed świętem niepodległości i 12 dni przed planowanym ślubem dowiedzieliśmy się, ze wszystko musimy planować od początku. nagonka w mediach i prasie branżowej "twój wymarzony ślub', wszystko co wiąże sie z komercjalizacją tego wydarzenia mówią, że takie wydarzenia planuje się na rok - półtora na przód. nam zostało 11 dni, do tego z świętem niepodległości i weekendem, wiec czasu niewiele. ale... okazuje się, że nawet w tym kraju, nawet w listopadzie, gdy wszystkich już dopadła depresja zimowa i dziwią się, że jest ledwie 10 stopni ciepła, czasem wygląda słońce, na serio ciężko się gada.
żeby jednak wyjść z tej opresji cało, postanowiliśmy podejść do sprawy oryginalnie. zamiast wyczesanej modnej knajpy postanowiliśmy zorganizować przyjęcie w centrum spa w okolicy naszego domu i tam zaznać harmonii i spokoju, natchnąć się pozytywną nutą na dalsze dni i dalszą wspólną drogę.
kucharz podszedł początkowo do sprawy ze stoickim spokojem, bo 22 bynajmniej nie skojarzył mi się z listopadem. gdy uświadomiliśmy mu, ze ma 10 dni na gotowanie troszkę zdębiał. gdyby miał włosy, pewnie by osiwiał. łysina jednak czasem się przydaje - udało nam się tego uniknąć.
tak więc jednak na 10 dni przed wielkim dniem znowu wszystko zostało postawione w szereg i znowu mamy gdzie zrobić imprezę. do tego całkiem inną i niepowtarzalną, mimo, że ostatecznie zrezygnowaliśmy z urządzania jej na basenie. panie byłyby rozczarowane, bo kupiły już sukienki, odwiedziły stylistów fryzur i make upu, a tu przyszłoby im siedzieć w szlafroczkach. tak wiec ostatecznie jednak restauracja, jednak bez białych obrusów - tylko surowe drewno i muzyka tai czi w tle. może być nieźle.
dobrze, że nie wszyscy właściciele knajp czytają te bzdury i wierzą, że fajną imprezę trzeba planować z rocznym wyprzedzeniem.
pani kwiaciarka nie pozwoliła jednak zapomnieć, że nie wszyscy myślą w sposób swobodny i nowoczesny. pojechaliśmy po kwiaty - bukiet na ślub. pani pól godziny wyjaśniała nam różnicę między bukietem ślubnym i na ślub - to absolutnie nie to samo. nawet jeśli tak samo wygląda, cenę ma zupełnie inną. rozczarowaliśmy ja też brakiem naszego przygotowania i znajomości tematu. bo: chcieliśmy wszystko załatwić szybko, bez oglądania miliona katalogów z bukietami ślubnymi, do tego nie wieliśmy zdjęcia sukni ani nawet próbki materiału, z jakiego ją uszyto. totalny brak znajomości tematu. do tego informacja, że chodzi nam o fiolet wbiła ją w fotel, bo chyba nie wiemy ile odcieni fioletu istnieje i suma summarum jesteśmy totalnymi ignorantami tematu. aha - i jeszcze byliśmy totalnie wyluzowani, a to też ponoć nie jest wskazane. stereotypowa panna młoda powinna być zdenerwowana i zestresowania, a nie śmiać się i wiedzieć czego chce. a ja i tak wolę być w mniejszości.
biznes ślubny nakręca gospodarkę i psychologowie dzięki temu powinni mieć więcej pacjentów!
niedziela, 16 listopada 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz